|
Śladami Zbawiciela (2)
Na ruinach świątyni Salomona
Według powszechnej
tradycji sąd ostateczny ma się odbyć w dolinie Cedronu, zwanej
też doliną Józefata, wzdłuż której spieszymy dziś ku
wschodnim murom starego miasta. Ciekawie przyglądamy się okolicy.
Głęboka dolina Cedronu leży jeszcze w cieniu, choć złote
promienie słońca wyglądającego zza góry Oliwnej już
opromieniają szare mury, białe tarasy i bogatą kopułę meczetu
Omara. Wzdłuż drogi widzimy stożkowate budowle w formie
kapliczek: to grobowce pamiętające czasy biblijne –
zbuntowanego Absalona, nieznanych bliżej kapłanów oraz kilku
mniejszych proroków. Skręcamy pod ostrym kątem w prawo, ku
„bramie lwów”, również zwanej „bramą św. Szczepana”,
choć ten miał być ukamienowany na zboczu doliny Gehenny (Dz 6,
8-15). Przewodnik zwraca naszą uwagę na stary cmentarz żydowski
rozciągający się po tamtej stronie Cedronu, cmentarz, podobno
przez Jordańczyków zbeszczeszczony, w każdym razie noszący
jeszcze dziś straszne ślady ostatniej wojny. Jego istnienie tłumaczy
się tym, że pobożni Żydzi chcieli być jak najbliżej miejsca sądu
Bożego.
Natomiast na
zachodnim zboczu urwiska, wzdłuż murów miasta, widzimy cmentarz
arabski. Jego historia jest ciekawa, bo świadczy o
religijno-politycznej mentalności Arabów. Według tradycji żydowskiej
przyszły Mesjasz czyli Oswobodziciel uciemiężonego narodu
wejdzie do swej uwolnionej stolicy „drogą królewską” i przez
„złotą bramę”. Aby temu przeszkodzić, sułtan Soliman
Wspaniały polecił na początku XVI wieku zamurować osławioną
bramę, okoliczne zaś pola zamieniono na cmentarz, albowiem „król
nie może przejeżdżać przez miasto umarłych”. Arabowie mogli
spać spokojnie!
W rzeczywistości
chodzi o znaną z historii i z Pisma Świętego „bramę wspaniałą”
lub „piękną”; podobno łacinnicy (Frankowie), nie znający
dobrze języka greckiego, przetłumaczyli przymiotnik
„wspaniały” na „złoty”, stąd nazwa nieścisła
„brama złota”. Ale właśnie tą „królewską drogą” i
przez tę bramę wjechał Jezus triumfalnie do Jerozolimy (J 12,
12-14) i przy tejże bramie św. Piotr udając się na modlitwę do
świątyni, uzdrowił w imię Jezusa chromego od urodzenia (Dz 3,
1-10).
Po zwiedzeniu
resztek twierdzy Antonia, skąd roztacza się wspaniały widok na
całą esplanadę wzgórza Moria, ze czcią i ciekawością
stawiamy kroki na miejscu, które jest rzeczywiście „El Haram”
to jest „świętym przybytkiem” dla Żydów, Arabów i chrześcijan.
Tutaj całe wieki pisały chwalebną i smutną historię Izraela,
tutaj gromadzili się pierwsi chrześcijanie na modlitwę, tutaj
wjechał Mahomet na swym ognistym Buraku do raju! Ważniejsze jest
to, co mówi historia. Na górze Moria miał Abraham złożyć Bogu
krwawą ofiarę ze swego syna Izaaka (Rdz 22, 1-19), dlatego też
tutaj miała stanąć świątynia, gdzie Izrael będzie oddawał
prawdziwą cześć Jehowie (1 Krn 22, 7). Plan budowy został
zrealizowany przez Salomona. Przez siedem lat 153600 robotników
pod kierunkiem architektów fenickich postawiło Najwyższemu
przecudną świątynię (2 Krn 2-4). Była to budowla naprawdę
okazała, uważana podówczas (969 przed Chr.) jako prawdziwy cud
świata.
Niestety w roku 586
Przybytek Pański podzielił los zburzonej przez Babilończyków
Jerozolimy. Dopiero po niewoli Babilońskiej (516) król perski
pozwolił na odbudowę świątyni, która była przez 500 lat bezpośrednim
świadkiem tragicznych dziejów ludu wybranego. Ileż krwi się tu
polało, nie tylko wołów i baranków! Herod Wielki, żeby się
przypodobać Żydom, upiększył świątynię i tak dalece ją
rozbudował, że dzisiejsze sanktuarium obejmuje 1/6 powierzchni
starego miasta. Po zdobyciu Jerozolimy przez legiony Tytusa wypełniła
się prawie dosłownie straszliwa przepowiednia Chrystusa (Mt 24,
2): 10 sierpnia 70 roku największa świętość Żydów legła w
gruzach. l choć w 363 roku Julian Apostata chciał odbudować święty
przybytek – z nienawiści do Chrystusa – to jednak płomienie i
trzęsienie ziemi przeszkodziły pracom, w czym zarówno Żydzi jak
i chrześcijanie widzieli karę Bożą. Zaczęto nawet unikać
„przeklętego przez Boga miejsca” i gdy Arabowie zajęli miasto
(637 rok), zastali tu ruiny.
Zdobywcy arabscy
zbudowali „na szczycie skały” przewspaniały meczet, prawdziwe
cudo architektury bizantyńskiej. Całość ośmiokątnej budowli
spoczywa na skalistej platformie o 24 500 m2 powierzchni (plac św.
Piotra w Rzymie liczy 24 000 m2). Na szczycie kopuły pokrytej złoconymi
płytami aluminiowymi błyszczy się ogromny półksiężyc, symbol
zwycięstwa islamizmu nad światem. Trudno silić się na opis
samego meczetu, który jest może mniej miejscem modlitwy, jak
muzeum sztuki i skarbcem pobożnych wyznawców Mahometa.
Wchodzimy do wnętrza
bramą zachodnią, zostawiając obuwie przed drzwiami. Cicho stąpamy
po puszystych dywanach ofiarowanych niedawno przez obecnego króla
Maroka. W samym środku – na samym szczycie biblijnej góry Moria
– wznosi się 17 metrów długa lita skała, uświęcona przez
ofiarę Abrahama i ślady kopyta Buraka, rumaka, na którym Prorok
pojechał do nieba. W związku z tym wypadkiem meczet Omara jest
drugim co do ważności sanktuarium wyznawców AIlaha i w okresie
wielkiego Ramadanu setki tysięcy wiernych pielgrzymuje do „kopuły
nad skałą”.
Na tejże skale
znajduje się wyżłobienie i dość pokaźny otwór, którędy
krew ofiar składanych przez wieki Bogu Izraela spadała do
podziemi, żeby kanałami dostać się do Cedronu; podczas święta
Paschy żydowskiej potok zamieniał się w rzekę krwi, a dzikie
ptactwo i zwierz pustynny podchodził wówczas pod samo miasto.
Wpatrzony w nagą skałę ofiar Starego Testamentu przychodzą mi
na pamięć słowa św. Pawła z Listu do Żydów: „Nie podobna,
aby krew wołów i kozłów mogła zgładzić grzechy. Toteż
(Chrystus) przychodząc na świat mówi: Nie chciałeś ofiary i
daru, aleś mi utworzył ciało. Wtedy rzekłem: Oto idę, abym pełnił,
o Boże, wolę Twoją” (10, 4-7). Wysoko umieszczone
kolorowe okna rzucają na skałę tajemniczy odblask, który
nastraja do refleksji i modlitwy. Tak, tutaj każdy z nas mógł się
naprawdę skupić i pomyśleć jak dużo zawdzięcza jedynej
ofierze miłościwego Zbawiciela. Tutaj, w meczecie Omara...
Kierujemy się
jeszcze ku południowemu krańcowi esplanady, mijamy marmurowe
arkady, zostawiamy po prawej pięknie rzeźbione „muszle
oczyszczenia” – każdy wyznawca AIlaha obmywa się tutaj przez
modlitwę – i wchodzimy do ogromnego (90 na 30 metrów) meczetu
El-Aksa. Ciekawi nas szczególnie sławna „nisza modlitwy”,
rodzaj naszego prezbiterium, podarunek wielkiego Saladyna.
Obok równie cudnie rzeźbiona-ambona, w której nie ma żadnego
gwoździa. Jak wiadomo, te dwa dzieła sztuki arabskiej uległy całkowitemu
zniszczeniu.
Po wyjściu z sześcionawowego
meczetu EI-Aksa przewodnik skierowuje naszą uwagę na południowo-wschodni
narożnik esplanady. Stajemy nad głęboką przepaścią: na lewo
– koryto Cedronu, po prawej – smutna dolina Gehenny czyli
Hinonu, dokąd rzucano śmieci i gdzie miał się powiesić zdrajca
Judasz (Mt 27, 5). Stoimy na miejscu, gdzie – według opisu św.
Mateusza – szatan kusił Chrystusa. „Wtedy wziął go diabeł
do miasta świętego i postawił na szczycie świątyni i powiedział
mu: Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się na dół...” (4,
5-6). Za czasów Zbawiciela wysokość „szczytu świątyni”, a
ściślej – narożnika esplanady dochodziła co najmniej do 80
metrów nad poziomem kotliny. Było tam w grotach skalnych tyle
miejsca, że całe podziemie esplanady zużyto na magazyny,
cysterny a nawet stajnie; stąd nazwa „stajnie Salomona”, choć
badania historyczne wykazały, iż te podziemne lochy datują się
z epoki Heroda Wielkiego.
Pod Murem Płaczu
Jesteśmy na południowo-zachodnim
narożniku esplanady Ofelu. Przewodnik zatrzymuje naszą gromadkę
w ciasnym przejściu, na skalnym wstępie zajętym przez izraelski
posterunek wojskowy. U naszych stóp rozciąga się świeżo
oczyszczony i przyozdobiony w trawniki obszerny plac,
obramowany częściowo na pół zburzonymi domami. Na tarasach tychże
domów baczne oko spostrzega liczne posterunki pilnujące bezpieczeństwa
pobożnych pielgrzymów.
Schodzimy na dół.
Jesteśmy przy sławnym „murze płaczu”, gdzie ziemia po której
stąpamy jest przesiąknięta i łzami i krwią milionów wyznawców
mozaizmu, którzy na przestrzeni wieków zdążali do reszty murów
pozostałych po zburzonej świątyni Salomona. Mówi podanie żydowskie,
że ta zachodnia część muru świątynnego została zbudowana własnoręcznie
przez najuboższą ludność stolicy. Nie mogąc zapłacić
murarzy, sama zabrała się do pracy, taszcząc ogromne bloki
kamienne na strome zbocze Tyropeonu, strumyka, który oddzielał
wzgórze Moira od reszty miasta, l dobry Jehowa w nagrodę za wysiłek
pogardzanej przez ludzi biedoty, właśnie ten skrawek zachował od
zniszczenia.
Przewodnik życzliwie
wyjaśnia, że nazwa „muru płaczu” – prócz wyżej
przytoczonego uzasadnienia – ma jeszcze inne podłoże, może
bardziej naturalne. Mur zachodni zatrzymuje na swej poszarpanej
powierzchni krople nocnej rosy, która znika dopiero przed południem,
kiedy ciepłe promienie słońca wysyssają zeń resztę wilgoci. A
może to natura w ten sposób „płacze” z człowiekiem!
Dopiero od wojny
sześciodniowej plac jest dostępny dla Żydów. Dawniej zdarzało
się, że z narażeniem życia, ukradkiem lub w nocy, czołgali się
pod święte mury, żeby je dotknąć gorącymi wargami lub
spracowaną ręką. Bo te resztki ogromnych murów, których niższe
warstwy pamiętają czasy Salomona – osiem warstw bloków
kamiennych znajduje się jeszcze pod usypiskiem – są jedyną i
konkretną, namacalną pozostałością jakże chwalebnej przeszłości
narodu wybranego. To świętość pierwszej wagi ! Zaledwie
kilkadziesiąt metrów oddalona od sanktuarium islamizmu –
meczetu Omara! l trzeba wczuć się w uczucia prawowiernych Żydów,
kiedy ze czcią religijną zbliżają się do tych murów.
Ostrożnie mieszamy
się w tłum pielgrzymów. Dziś, w święto Paschy, na 18 m.
wysoki oczyszczony mur jest wprost oblężony. Odświętnie ubrani
Żydzi, osobno mężczyźni i osobno, mniej liczne, niewiasty –
podobno nowość naszych czasów – biorą ze stoisk święte
teksty, pokrywają głowę i ramiona modlitewną
narzutką, zbliżają się ze czcią do samego muru, dotykają go
czołem, niekiedy obejmują ramionami lub całują, z żarliwością
odmawiając rytualne pacierze. Widok naprawdę do głębi wzruszający,
świadczący wymownie o przywiązaniu do wiary ojców i do tysiącletnich
tradycji narodu.
Zachęceni przez
niemieckiego Żyda, który rzeczowo odpowiada na wszystkie nasze
pytania, zbliżamy się i my do świętego muru. Boimy się
przeszkadzać, ale rozmodleni Żydzi nie zwracają żadnej uwagi na
ciekawego przybysza. Zresztą czują się bezpieczni. Wszak
dyskretnie rozstawione stoiska karabinów maszynowych górują nad
placem, i w samym tłumie kręcą się przebrani żołnierze ze służby
bezpieczeństwa. Bo pomyśleć tylko, gdyby jakaś ręka rzuciła
granat w sam środek rozmodlonych pielgrzymów!
Własnymi rękami
dotykam suchych bloków kamiennych. Są mocno zgryzione przez ząb
czasu. Przecież leżą tu już do 4 000 lat. Ile warg i rąk ich
dotykało! l z jakimi uczuciami! Skupiamy się na chwilę, żeby
pomedytować nad „chwałą Izraela”. Ach, może w tej chwili
lepiej rozumiem nie tylko symboliczne znaczenie tego muru dla każdego
Żyda, ale też ból proroka Jeremiasza, który płakał na gruzach
zburzonej świątyni: „Wzrok straciłem od płaczu, drgają me
trzewia; wątroba wylała się na ziemię skutkiem zagłady córy
mego ludu” (Jer 2, 11). l zdaje mi się, że na tym miejscu i w
tym momencie głębiej zrozumiałem owe wprost ślepe i dziwne namiętne
przywiązanie wyznawców Mojżesza do tej świętości, racje
pielgrzymowania do „kawałka” muru i przedziwną miłość do
tego wszystkiego, co jest związane z ich ziemską ojczyzną. Który
Żyd zgodzi się, żeby ten mur znowu wpadł w ręce Arabów? Żaden
!
Wprawdzie nie wcisnąłem
w głębokie szpary muru bileciku z pobożnym życzeniem pod
adresem Najwyższego – tak robią zabobonni Żydzi – ani nie
wbiłem w chropowatą skałę gwoździa na znak łączności
macierzy z diasporą (Żydami rozproszonymi po całym świecie),
niemniej odchodząc od tego miejsca zdawało mi się, że zaczynam
dopiero wnikać w głębie duszy potomków Abrahama. Bo czyż to
nie jest wprost cudem Opatrzności, że rozproszeni po całym świecie,
nie wsiąkli w otoczenie ; że wypędzani i prześladowani,
zachowali swą wiarę i święte tradycje; że mimo bogactw,
wysokich stanowisk i osiągnięć naukowych jednak wracają do
ziemi ojców ! Jakby ta ziemia na zawsze dla nich pozostała
ojczyzną „obiecaną”!
Z grodu Dawida przez pustynną Samarię
Dziś Wielki
Piątek. Żydzi świętują, chrześcijanie pokutują, Arabowie
pracują. Skoro świt, wszyscy są na nogach, bo czeka nas daleka
droga.
Wypełniając pobożne
życzenia wielu przyjaciół i dobrodziejów, żeby przywieźć
nieco ziemi i kwiatów z miejsc świętych, spieszę z brzaskiem
dnia na stok Góry Oliwnej. Wiem, że nasz beniaminek Marek i kilku
mężczyzn już mnie wyprzedziło do potoku Cedron, aby tam
nazbierać ziół i kamieni. Idę na przełaj, przez zagrody i podwórza,
przeskakując nawet kamienne ogrodzenia. Wszędzie jeszcze cisza. Płuca
z lubością wciągają ranne powietrze przesycone wonią pachnących
ziół. Rosną wszędzie, wykorzystując każdy kawałek gruntu
pochodzenia wulkanicznego.
Blisko bazyliki
Agonii skręcam w górę. Miejsce upamiętnione płaczem pokutującego
Dawida nad zbuntowanym synem Absalomem (2 Sam 15, 20) a tysiąc lat
później – zroszone łzami Jezusa płaczącego nad niewdzięczną
stolicą (Łk 19, 41). Rzeczywiście, widok na wyłaniające się z
ciemności nocy miasto Dawida jest czarujący. Czerwona zorza
poranna złoci jego żółto-szare kopuły i dachy. l Jezus,
dziecko Izraela, tak patrzał na swe ukochane miasto, l zapłakał,
widząc co je czeka... Przekonałem się o tym naocznie.
Idę właśnie wzdłuż głębokich okopów, często kutych w litej
skale. Stąd Jordańczycy atakowali pozycje Izraela, l wspomniałem
na przepowiednię Pana: ,,Albowiem przyjdą na ciebie dni i otoczą
cię nieprzyjaciele twoi wałem i obiegną cię” (Łk 19, 43). Boże,
ileż razy na przestrzeni dziejów spełniło się dosłownie to
straszne proroctwo! Za Tytusa (70 rok) i Hadriana (135), za
Chosroesa II (614) i Otomana (636), za Seldżuków (1073) i krzyżowców
(1099), za Solimana l (1187) i Napoleona (1799) za generała
Allenby (1917) i ostatnio – podczas sześciodniowej
wojny (czerwiec 1967). Tak, Wielki Piątek nastraja do rozważań.
Ogromne słońce
wychylało się już zza kapliczki Wniebowstąpienia, kiedy z naręczem
kwiatów i wonnych ziół, znowu stokiem góry, wracałem do
hotelu. „Szalom !” – pozdrowiłem starego Araba, który
naprawiał zepsute ogrodzenie swego pólka. „Szalom!” –
odpowiedział poczciwy człowiek uśmiechając się mile. Uśmiechnąłem
się z kolei. Oby wszyscy tak się żegnali !” Pokój z wami, którzy
zamieszkujecie to święte miasto, wam – Arabom, Żydom i chrześcijanom”
– oto nasze najszczersze życzenia, kiedyś- my w godzinę później
opuszczali prastary i jakże nam tera; drogi gród pobożnego
Dawida.
Celem naszej podróży
jest dziś Nazaret w Galilei. Drogi prowadzi przez skalistą i mało
gościnną biblijną Samarię, dzisiaj – Cisjordanię pod zarządem
Izraela. Ziemia przebogata we wspomnienia staro i nowotestamentowe.
Zaledwie opuściliśmy Jerozolimę, zostawiamy po prawej ręce
Anatot, ojczyznę wielkiego Jeremiasza (Jer 1, 1). Po lewej zaś
stronie wznosi się pagórek Nebi Samwil – grób proroka Samuela
– nazwany przez krzyżowców „górą radości”
(mons gaudii) stąd bowiem przybywające; Europy wojska
Franków ujrzał; po raz pierwszy, w czerwcu 1099 roku, święte
mury Jerozolimy; upadłszy na kolana, nieliczna armia chrześcijańskich
rycerzy rozpłakała się z radość po trzyletniej wędrówce do
Ziemi Świętej.
Dziś droga jest wyłożona
asfaltem, ale jeszcze sto lat temu była to zaledwie ścieżka
karawanowa. Niejeden raz stąpał po niej stopy Zbawiciela, potem
Apostołów i uczniów, no i milionów pobożnych pielgrzymów
Okolica jest górzysta, pustynna prawie że ogołocona z drzew.
Daje świadectwo zaniedbania; czy tylko z braku nawodnienia? a może
też ze względu na wrodzone lenistwo mieszkańców, żyjących z nędznych
pól, ogrodów Źle utrzymanych, trochę z pasterstwa. Miejscami
ziemią jest tak gęsto pokryta kamieniami, że nie zoczysz piędzi
ziemi uprawnej. Tylko w głębokich kotlinach widać więcej
zieleni, tu i tam uroczy ogródek otoczony kamiennym murem. Mimo
,,arabskiej niedzieli” – jest przecież piątek – ubogo
ubrani wieśniacy uprawiają ten niewdzięczny ugór. Nasz
przewodnik wskazuje na charakterystyczny zaprząg do pługa: muł,
kobieta i osiołek, poganiane przez oracza mężczyznę.
Nie, nie nudzi nas
droga mimo pustynnego charakteru okolicy. Gdyby nie pan Miron, który
dwoi się i troi, żeby odpowiedzieć na wszystkie pytania, nikt
nie wspomniałby o takich biblijnych miejscowościach jak Rama (Jer
40, 1), Maszka, znana twierdza z czasów podbicia Palestyny (1 Sam
7, 5; 10, 17) i walk Machabeuszów (1 Mch 3, 46). Ile tu wsiąkło
krwi, ile jeszcze kości ludzkich zostaje w skalnych grotach !
Zostawiamy po lewej RaAlIah, ważne skrzyżowanie dróg i miejsce
postoju karawan. To tutaj rodzice Jezusa mieli zauważyć zniknięcie
ich 12-letniego syna (Łk 2, 44). Nieco ku wschodowi leży
miejscowość Bethel, „dom chleba”, znane z historii Abrahama i
Lota (Rdz 12, 8; 18, 19), a wiele wieków później z przeżyć
proroka Elizeusza (4 Krl 2, 2, 23). Już za doliną „zbójców”,
nieco po prawej, jawi się przed nami wioska Seilun, biblijne Silo,
znane z pobytu Arki Przymierza za czasów panowania Sędziów (1
Sam 1, 3, 24).
Dzisiejszą stolicą
Samarii jest Napluza, dawna „Fluvia Neapolis” zbudowana w roku
72 przez wojska Tytusa. Nas jednak interesuje sławna studnia
Jakuba. Jak wiadomo, tędy wtargnął szczep Abrahama do ziemi
Kanaan (Rdz 12, 6). „Ojciec wierzących” zbudował tu ołtarz
Panu, ale dopiero Jakub zakupił obszerne pole, gdzie wykopał głęboką
studnię (Rdz 33, 18), oddając w dziedzictwo całą posiadłość
Józefowi, który tu został też pogrzebany (Joz 24, 32).
Kapliczka z białą kopułą wskazuje miejsce grobu.
Zbliżamy się do
Bir Yakub – źródła Jakuba patriarchy. Kto choć trochę zna
Wschód, wie co znaczy posiadać źródło żywej wody. Bogate źródło,
na 32 metrów głębokie, jeszcze dzisiaj dostarcza czerstwej wody
pragnącemu pielgrzymowi. Sama studzienka znajduje się w krypcie
zrujnowanego greckiego kościoła, którego fundamenty pamiętają
czasy św. Hieronima (początek V wieku). Tuż przed pierwszą wojną
światową Grecy rozpoczęli budowę wspaniałej bazyliki, którego
zaniedbany szkielet rażąco odbija się od pysznego ogrodu żyjącego
z pewnością dzięki obfitości wody.
Pijąc wodę –
jest słodkawa i miękka – któryś z naszej grupy objaśnia
ewangeliczną scenę spotkania znużonego i spragnionego Chrystusa,
Mesjasza, z niewiastą Samarytańską dość lekkich obyczajów.
Przedziwna w swej wymowie scena: grzeszna Samarytanka dająca pić
Synowi Bożemu! Snadź Zbawiciel potrzebuje każdego z nas.
Wracając do
autobusu zostawionego przy szerokiej szosie, nasz przewodnik
wskazuje palcem na dwa kopulaste szczyty, zawsze jeszcze uważane
za największą świętość Samarytan, których liczba nie
przekracza dziś 150 osób. Chodzi o góry Hebal i Garizim; na tej
ostatniej obchodzą właśnie Samarytanie swą Paschę, zgodnie z
przeszło dwutysiącletnią tradycją. Główne ceremonie odbywają
się w nocy. Z pewnością Zbawiciel miał na myśli te krwawe
ofiary zwierząt, jak też formalizm beztreściowych obrządków świątyni
Jerozolimskiej, kiedy przepowiedział Samarytance: „Niewiasto,
wierz mi, że zbliża się godzina, kiedy ani na tej górze, ani w
Jerozolimie nie będziecie oddawali czci Ojcu” (J 4, 21).
Czyż mogła otrzymać lepszą zapłatę za kubek zimnej wody?
Zawsze jeszcze
jedziemy przez góry. Droga jest kręta, to spadzista, to stroma,
zawsze jednak ciekawa i urozmaicona. Na odosobnionym płaskowyżu
czeka nas niespodzianka: ruiny starożytnej Samarii, której dzieje
są może jeszcze bardziej krwawe i tragiczne niż historia
Jerozolimy. Samaria, twierdza górująca z wysokości przeszło 400
metrów nad okolicą, była przez długi czas stolicą królestwa
Izraela. Bezbożność królów doprowadziła kraj do ruiny. Miasto
zostało zniszczone przez Asyryjczyków (722 przed Chr.) a ludność
uprowadzona. Król Herod W. zbudował na ruinach wspaniałe miasto
na cześć Augusta, zwąc je z grecka Sebastes (= wspaniałe).
Zwiedzamy resztki ogromnej bazyliki z czasów krzyżowców, miejsce
spoczynku Elizeusza proroka i – podobno – Jana Chrzciciela.
Obronne wieże pamiętające czasy
Chrystusa, wspaniały teatr rzymski i 1800 m. długa
ulica wysadzana kolumnami – mimo podziwu dla dzieł sztuki starożytnej
– pozostawiają raczej smutne wrażenie. Co zostało z tych
ludzi, którzy budowali te wspaniałe pomniki ? Na ich miejsce
przyszli inni, może mniej uczeni i mniej sławni, którzy jednak
zostawili po sobie pomniki ducha – wiarę w osobę i zbawcze posłannictwo
Chrystusa. Bo właśnie tutaj rozpoczęła się ewangelizacja
Samarii, która skwapliwiej słuchała nauk Apostołów i diakona
Filipa aniżeli zatwardziała Jerozolima (Dz 8, 1-25). Przedziwne
drogi miłosiernego Boga.
Przez żyzną Galileę
Nareszcie kończy
się pustynna Cisjordania i przed nami roztacza się zielona
Galilea. Za czasów Chrystusa Palestyna była politycznie
podzielona na trzy prowincje: Judeę, Samarię i Galileę. Ta
ostatnia wraz z Pereą, dzisiejszą Transjordanią, znajdowała się
pod władzą tetrarchy Heroda Agryppy, syna Heroda Wielkiego,
wprawdzie dobrego administratora i budowniczego pogańskiej
Tyberiady, wszakże człowieka o chwiejnym charakterze i osławionego
męczeńską śmiercią Jana Chrzciciela (Mk 6, 14-29). Straciwszy
łaski cesarza Kaliguli skończył marnie na wygnaniu w Hiszpanii
(39 rok).
Zaledwie kilka
kilometrów za dawną granicą zostawiamy po prawej osiedle Zerim,
historyczne Jezrael, poza którym rozciąga się stosunkowo niskie
pasmo wzgórz Gelboe. To tutaj pyszny Saul został pobity przez
Filistynów, sam tracąc życie wraz z synem Jonatanem, serdecznym
przyjacielem prześladowanego Dawida (1 Sam 31). Król-prorok w
wymownych wierszach wylał uczucia swego serca po stracie wiernego
druha: „Dawid zaśpiewał potem żałobną elegię na cześć
Saula i jego syna Jonatana, i polecił, aby się uczyli jej
potomkowie Judy. O Izraelu, twa chwała na górach umarła... Góry
Gilboa! Ani rosa, ani deszcz niechaj na was nie spadnie, na was,
pola żyzne. Tu bowiem został skalany puklerz mocarzy, tarcza
Saula, jakby nie namaszczoną oliwą, lub krwią poległych, lub tłuszczem
mocarzy. Łuk Jonatana nigdy się nie cofał i miecz Saula nie
wracał daremnie. Saul i Jonatan, kochający się przyjaciele, za
życia i w śmierci nie są rozdzieleni” (2 Sam 1,
19-23).
W dwieście lat później
bezbożna i okrutna królowa Jezabel straciła życie w samym mieście
Jezrael, strącona z okna i pożarta przez psy ; w ten sposób wypełniło
się dosłownie proroctwo prześladowanego przez nią Eliasza:
„Na polu Jezrael psy będą żarły ciało Jezabeli, a trup będzie
jak gnój na polu...” (4 Krl 9, 36-37). Wiemy, że poeta
francuski Racine w dramacie „Athalie” upamiętnił tę okrutną
scenę biblijną.
W naszej drodze do
Nazaretu przecinamy historyczny szlak wędrówki ludów, karawan
kupieckich, wypraw wojennych, idący z Egiptu wzdłuż Morza Śródziemnego,
potem przez sławną przełęcz i miasto Megiddo – miasto
garnizonowe kawalerii Salomona (1 Krl 9, 15; 10, 26; Krn 25) i
miejsce apokaliptycznej walki zła z dobrem (Ap 16, 16), dziś
ciekawy ośrodek badań archeologicznych – szlak, przeżynający
„dolinę narodów”, okalający jezioro Genezaret i zmierzający
ku Damaszkowi.
„Dolina narodów”
jest chyba spichlerzem Izraela. Bardziej jest znana pod nazwą
doliny Ezdrelonu, choć Żydzi zachowali biblijną nazwę Jezrael.
Co za kontrast z pustynną i kamienistą Samarią! Wokół bujna roślinność,
ogromne łany zbóż, nawodnione ogrody warzywne, pieczołowicie
chronione przed wiatrem sady z drzewami owoców południowych.
Dolina przedziwnie żyzna i płodna. A to dzięki obfitym i licznym
źródłom. Przy jednym z nich, źródle Gedeona (Ain-Harod), wódz
izraelski tejże nazwy z zaledwie 300 wojownikami zwyciężył
Madianitów, którzy zamieszkiwali ten żyzny kraj (Sdz 6-8).
Trzeba się wspiąć
na kopulasty grzbiet Taboru (588 metrów), żeby objąć okiem całą
dolinę Ezdrelonu, przeciętą rzeką Kiszon, i móc zachwycać się
bogactwem i pięknem tej błogosławionej przez Boga krainy. Wszak
każdy skrawek tej urodzajnej gleby kryje w sobie jakąś małą
czy wielką historię, którą cierpliwe prace archeologów
odgrzebują z zapomnienia. Ale chyba najważniejsze dzieje ludzkości
zapoczątkował właśnie w stolicy Galilei sam Chrystus, skromny
„syn cieśli”, który przeżył tutaj 30 lat swego krótkiego
życia. Jeśli nawet pod względem ekonomicznym takie Lourdes wiele
zawdzięcza Bernadetce, a Lisieux „małej” Teresce, ileż więcej
ta ziemia i jej pracowici mieszkańcy Jezusowi z Nazaretu ? l czy
tylko oni ? l jakże się dziwić owemu młodzieńcowi arabskiemu,
który na pytanie czy jest zadowolony ze swej pracy krawieckiej i
ze swego rodzinnego miasta, krótko ale z przekonaniem dał nam taką
odpowiedź: „przecież tutaj żył Jezus!”
Mijamy izraelski ośrodek
rolniczy i kupiecki, równocześnie ważne skrzyżowanie dróg,
Afula (Afuleh), gdzie z ciekawością ale też pełni podziwu oglądamy
nagromadzone płody ziemi przeznaczone na
eksport. Znaliśmy wprawdzie znamienitych Żydów uprawiających
takie czy inne rzemiosło, ale tutaj poznaliśmy również Żyda
rolnika i ogrodnika. Za kilka centów raczyliśmy się pysznymi
owocami, szczególnie soczystymi pomarańczami, jakich nie
znajdziesz na naszych europejskich rynkach.
Za Afulą ciągnie
się kolorowa szachownica pól, przeciętych pajęczyną wodociągów.
Od wody zależy życie lub śmierć tego kraju. Jak też od klimatu
i człowieka. Klimat śródziemnomorski sprzyja rolnictwu i wywiera
pozytywny wpływ na usposobienie tutejszych mieszkańców. Jeszcze
będziemy mieli okazję na stwierdzenie tego faktu. Ludzie tutejsi
są wprawdzie pochodzenia żydowskiego (pokolenia Asser, Zabulon,
Neftali i Dan), ale mocno zmieszani z pogańskimi ongiś tubylcami,
a potem z przybyłymi Arabami i wojowniczymi Beduinami. Dziś ta
ludność pozostaje politycznie mało zaangażowana, bardzo
pracowita, przedsiębiorcza, pacyfistycznie nastrojona, co jest z
pewnością jedną z przyczyn ogólnego dobrobytu mieszkańców
Galilei.
Jeszcze raz spojrzałem
w tył, bo droga zaczęła się lekko wznosić. Z żalem patrzałem
na wschodni kraniec doliny, zamkniętej przez ruiny miasta
Scytopolis, ośrodka wysokiej kultury hellenistycznej
ostatnich trzech wieków przed Chrystusem. Przecież do niego
schronili się pierwsi chrześcijanie, uciekając przed straszliwą
wojną judejską w 70 roku, zakończoną doszczętnym zniszczeniem
Jerozolimy. Dziś ruchliwe Bet-Szean, panujące nad głęboką
kotliną Jordanu (– 150 metrów) jest nie tylko ważnym punktem
strategicznym Izraela, ale też czcigodną pamiątką biblijną.
Oto tło
historyczno-geograficzne, które pozwoli nam lepiej poznać i
zrozumieć niejedną scenę życia nie tylko Jezusa z Nazaretu,,
ale też rodziny, w której się wychował. Wszak jabłko nie pada
daleko od drzewa, które je zrodziło ! l kiedy na krótką chwilę,
przez gardziel górską, zjawiły się przed naszymi oczyma białe
domki Nazaretu, uświadomiliśmy sobie ważność tego okresu życia
Zbawiciela dla jego późniejszej działalności apostolskiej. Nasi
księża zwrócili nam na to uwagę, co potwierdziły trafne
spostrzeżenia pana Mirona.
Św. Łukasz,
uczony lekarz i bardzo krytyczny pisarz, wprowadza czytelnika w
tajemnice ukrytego życia św. Rodziny. Nie ma w tym życiu żadnych
cudowności. Autor po prostu opisuje to, co słyszał z ust
najbardziej wiarygodnych, bo Matki Boga-Człowieka. Zwiedzając
potem czy w samym Nazarecie, czy nad jeziorem Genezaret, dla nas
czcigodne pamiątki tamtych zamierzchłych czasów,
patrząc z bliska na codzienne zajęcia dzisiejszych mieszkańców,
rozmawiając z nimi na ulicy i przy rodzinnym stole, przypatrując
się ich strojom i zwyczajom, wielu z nas w zupełnie innej optyce
zaczęło czytać Ewangelię o życiu i nauce Chrystusa. Były
chwile, że wśród uganiających się po ulicy chłopców
arabskich czy żydowskich rozpoznawaliśmy Jezusa ; oczyma wyobraźni
widzieliśmy Go dorastającego i niosącego na głowie dzban wody
zaczerpniętej przy jedynej studni biednego miasteczka; albo współczuliśmy
z nim, kiedy w gorących promieniach słońca pracował razem z Józefem,
ot jak ci pracownicy na polach, na najemnym ugorze. Jakże bliski
był nam właśnie taki Chrystus, ten na co dzień, ten tak bardzo
nam podobny! Czyż nie dzielił z nami wszystkiego prócz grzechu (Flp
2, 7-8).
A Maryja? Piękna,
smukła, jak każda tutejsza niewiasta, żona Józefa, Myriam,
dziecko Nazaretu, musiała być nie tylko wierną towarzyszką życia
cieśli, kowala, rolnika i wyrobnika w jednej osobie, ale też skrzętną
gospodynią i usłużną sąsiadką. Nie, nie nosiła powabnych
sukien, nie miała długich i pielęgnowanych paznokci, ale była
jako jedna z tych urodziwych dziewczyn, które mijały nas po
drodze ; jak te zapracowane niewiasty, które na polach wyrywały
chwasty ; albo nawet jak te rozgadane przy studni kobiety, które
zawsze mają sobie coś do powiedzenia... Takie, nie inne, było z
pewnością życie poszczególnych członków Nazaretańskiej
Rodziny, życie tak bardzo pracą wypełnione, życie zawsze zgodne
z wolą Najwyższego. Tak, naszej pielgrzymce po drogach żyznej
Galilei bardzo dużo zawdzięczamy. Dlatego zostaje dla nas dziwnie
droga. O Judei mówi się, że stanowi sanktuarium Palestyny, w
Galilei znaleźliśmy samo serce Ziemi Świętej. l tam też, jak
zobaczymy, zostawiliśmy przynajmniej skrawek naszego serca..
Nazaret – perła Galilei
Twierdzenie, że
chwała Galilei i sława Nazaretu rozpoczęły się od chwili
powrotu św. Rodziny z Egiptu (Mt 1, 23), nie jest bynajmniej
przesadą. Sama kraina leżąca na skrzyżowaniu międzynarodowych
szlaków i stale stykająca się z wyższą kulturą pogańskich sąsiadów,
nie cieszyła się dobrą opinią wśród prawowiernych Żydów
Judei. Od chwili zaś, kiedy Salomon oddał dwadzieścia miast
Hiramowi, władcy Tyru, za pomoc udzieloną podczas budowy świątyni
i pałacu w Jerozolimie (3 Krl 9, 10-13), Galilejczycy coraz
bardziej oddalali się od wspólnoty plemienno-religijnej. Wreszcie
w dwieście lat później poważna ich część została
uprowadzona do Asyrii, a na jej miejsce przybyła ludność zupełnie
obca.
A jednak właśnie
tę „krainę pogańską” miał Izajasz na myśli, kiedy
prorokował nadejście Zbawiciela, „księcia pokoju”: ,,W
dawniejszych czasach upokorzył Pan krainę Zabulonu i krainę
Neftalego i w przyszłości okryje chwałą drogę do morza... Naród
kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką, nad
mieszkańcami mroków światło zabłysło” (8, 23 – 9, 1).
Dokładnie nie
wiemy dlaczego Nazarejczycy nie cieszyli się szczególną sławą.
l dlatego też sarkastyczna uwaga Natanaela, Judejczyka, pod
adresem „Jezusa z Nazaretu”, nie powinna nas zbytnio dziwić:
„Czyż może być co dobrego z Nazaretu”? (J 1, 45-46).
Niezapomniana nasza
pisarka Kossak-Szczucka w książce „Pątniczym szlakiem” nie
przesadza, gdy pisze: „Betlejem należy niepodzielnie do Dzieciątka
Jezus, Jerozolima do Chrystusa Króla, Nazaret posiada samo dla
siebie całą Chrystusową młodość”. Czyż nie przybyliśmy
tutaj, żeby nie tyle odnaleźć ślady stóp Jezusowych i usłyszeć
echo jego przedziwnych słów, ile odetchnąć atmosferą domku
Nazaretańskiego i odmłodzić uczucia starganego życiem serca!
Przecież właśnie w tej nieznanej przedtem wiosce zaczęło bić
jego serce (Łuk 1, 38; J. 1, 14), tutaj żył długie lata jako chłopiec,
młodzieniec i przystojny mężczyzna, aż do publicznego wystąpienia
(Mt 4, 13); dotąd wróci, żeby nawrócić niedowierzających mu
współziomków (Mk 6, 1-6), co mu się zresztą nie udało.
Dobrze utrzymana,
szeroka szosa wspina się z doliny Ezdrelonu na dość strome
zbocze Dolnej Galilei. Droga bardzo się kręci, wrzynając się
zygzakami w skaliste wzgórze, na którego zboczu rozsiadło się
dzisiejsze Nazaret. Bo stare biblijne osiedle skryło się raczej w
małej kotlinie – ktoś nazwał ją „siodłem” – którą
nie sposób ujrzeć z południa. Wreszcie ostatni zakręt w prawo i
czytamy: NAZARETH! W autobusie rzadko kto usiedział na miejscu.
Niejedna ręka kobieca ociera spływającą z oczu łzę. Tłumaczono
nam, że nazwa „Nazaret” oznacza „kwiat”, ale dopiero
wieczorem, kiedy ze szczytu wzgórza spojrzałem na miasto otoczone
lasem wiekowych pinii, strzelistych cyprysów, pachnących ogrodów
i opadających ku dolinie bogatych winnic, wówczas syciłem swe
oczy jego przedziwnym pięknem. A jednak chyba każdy z nas, kiedy
wyjechaliśmy w pierwsze domostwa starego Nazaretu, nie szukał
kwiatów tej ziemi, ale miejsca, gdzie „Słowo ciałem się stało
i zamieszkało między nami” (J 1, 14).
Jak prawie wszędzie
w Palestynie, kilkumetrowa warstwa gruzów i ziemi dzieli asfaltową
nawierzchnię dróg dzisiejszego miasta od dawnych
kamienistych uliczek. To po nich uganiał się Jezus, to tą właśnie
ulicą spieszyła Myriam po wodę do jedynej studni, która o 300
m. dalej wypływała ze skalnej szpary, to tędy wracał zmęczony
Józef z pracy na okolicznych polach, jak większość mężczyzn i
ojców ubogiej mieściny. Tak, dawne mieszkania leżały o wiele niżej,
na poziomie grot skalnych, do których schodzić będziemy po
kilkunastu a nawet kilkudziesięciu kamiennych, mocno zniszczonych
stopniach.
Wprawdzie pobożna
tradycja umiejscawia rozliczne sceny
ewangeliczne w różnych zakątkach Nazaretu, jak Grotę
Zwiastowania (Łk 1, 26-38), mieszkanie cieśli Józefa (Mt 1,
18-24), studnię Najświętszej Panny Maryi czy nawet „górę strącenia”
(Łk 4, 28-30) stromo opadającą w dolinę Ezdrelonu, to jednak
sama uczciwość „historyczna” wymaga, żeby dosyć krytycznie
zapatrywać się na topograficzną autentyczność tych pamiątek.
Zresztą jeszcze do nich wrócimy. Tymczasem interesuje nas sama
Grota Nawiedzenia.
Mniej uważny
pielgrzym czy zbyt spieszący się turysta nie wiele ujrzy na wciąż
rojnych ulicach starego miasta. Jak w Jerozolimie – odbywa się
tu ustawiczny targ (suk), od wschodu do zachodu słońca. W
Nazarecie trzeba zejść pod ziemię, żeby znaleźć ślady życia
świętej Rodziny. l my tam zejdziemy, tymczasem posłuchajmy nieco
historii. To konieczne, żeby spojrzeć na codzienne życie jej członków
może innymi oczyma, bardziej zgodnymi z nagą rzeczywistością,
nam jakże bliską! Całość sanktuarium pokrywają dziś budynki
klasztoru oo. Franciszkanów i nowo zbudowana bazylika
Nawiedzenia.
Pod fundamentami
rozciąga się stary labirynt mieszkań skalnych. Zasadniczo każdy
„dom” dzielił się na trzy części: grotę służącą za
sypialnię; zbiornik z wodą deszczową oraz magazyn z zapasami żywności;
wreszcie przedgrocie, rodzaj przybudówki, miejsce pracy,
ewentualnie kram uliczny, l takie było też mieszkanie cieśli Józefa.
Pokazują je pod kościołem św. Rodziny, w szczególniejszy sposób
poświęconemu Józefowi, patronowi braci robotniczej. W takich to
warunkach krzątała się od rana do nocy Maryja, „rozkochana w
Jezusie i pracowitym mężu”, w atmosferze miłości rodzinnej
wzrastał przyszły Nauczyciel, w zaciszu domowym szukał
wytchnienia niestrudzony żywiciel św. Rodziny. Tak było, nie
inaczej. l tak jeszcze dziś żyje tu większość rodzin
robotniczych.
Scena Zwiastowania
miała miejsce w podobnej grocie mieszkaniu – dziś stanowiącej
centrum nowej bazyliki – gdzie właśnie młodociana Myriam, już
przeznaczona Józefowi, czekała na bliskie wprowadzenie do domu męża.
Domyślamy się jak straszną tragedię serca musiał przeżyć młody
małżonek (Mt 1, 18-24).
Nic dziwnego, że
pierwsi wyznawcy Chrystusa, może już za czasów apostolskich,
szczególną czcią otoczyli miejsce wcielenia się Syna Bożego.
Należy przyjąć, że krótko po Edykcie Mediolańskim,
przyznającym chrześcijanom wolność religijną (313 rok)
wzniesiono nad Grotą mały kościółek, prawdopodobnie w formie
amfiteatralnej, a to ze względu na konfigurację terenu i użytek
wiernych. Stok bowiem pagórkowatego „siodła” opadał ku południowi
i sama Grota, w głębi sanktuarium była łatwo widoczna i dostępna
z nawy kościelnej. Za czasów bizantyńskich rozbudowano kościół,
ozdabiając go w cudnej roboty mozaikę. Po panowaniu Arabów
(koniec VII do końca XI wieku), krzyżowcy wznieśli na
kilkumetrowych gruzach przestrzenną świątynię (30
na 70 metrów), prawdziwe arcydzieło ówczesnej sztuki kościelnej.
Ale powrót Arabów zrównał wszystko z ziemią w 1263 roku.
Dopiero na początku XVII w. przybyli tu Franciszkanie, którym w
sto lat później udało się wznieść – już pod panowaniem
Turków – nawet dość okazały kościół.
W Bazylice Zwiastowania
W ostatnich latach
kościół został zastąpiony wspaniałą bazyliką, przy której
roboty nie są jeszcze całkowicie ukończone. Prasa międzynarodowa
szeroko rozpisywała się na temat wysokich kosztów budowy, której
zarzucano przepych nie licujący z ubogim życiem Matki Zbawiciela.
Okazyjnie w rozmowie z ojcem gwardianem poruszyłem również ten
temat. Odpowiedział mi argumentami za i przeciw, l może miał
rację. Tymczasem autobus z trudem toruje sobie drogę przez ciżbę
ludzką, która płynie niby rzeka przez główną ulicę-suk
starego Nazaretu, l tak od rana do wieczora. Tak było przed
wiekami i tak będzie jutro. ,,Nazaret mało się zmieniło” –
powiedział nam w dwa dni później wiekowy Ormianin.
Prawdziwego Żyda
prawie że nie ujrzysz na wypełnionej ulicy. Ale przy wiecznie
kupczących Arabach sporo cudzoziemców. Przeważa język
francuski. Widoczny wpływ szkół tutejszych prowadzonych
przez zgromadzenia pochodzenia francuskiego. Żeby choć wspomnieć
o gimnazjum prowadzonym przez Siostry Syjońskie lub o wspaniałej
szkole technicznej Salezjanów, w górnej części miasta, poświęconej
Chrystusowi-Młodzieńcowi.
Nie trudno też
zauważyć, że tutejsi mieszkańcy nie są biedni. Pracowici byli
zawsze a z kupiectwa słynęli daleko. Również podpada pewna
swoboda zachowania się i wolność słowa. Snadź bolesny problem
współżycia z Żydami nie jest tutaj tak aktualny jak gdzie
indziej.
Wreszcie stajemy na
małym placyku. Do autobusu podbiega sam właściciel
restauracji-magazynu, pan Abu Nasser; nazwisko dość powszechne w
Palestynie. Piękny mężczyzna w średnim wieku kłania się po
pas, a szczery uśmiech rozjaśnia rysy jego pięknej rasowej
twarzy. Wita nas w naszym rodzinnym języku, którego nauczył się
podczas ostatniej wojny od oddziałów polskich stacjonujących w
Nazarecie. Zaraz prosi do wnętrza, gdzie nas czeka syty i tłusty
obiad. Ksiądz Stawarski tłumaczy mu, że to przecież Wielki Piątek.
Obiad wprawdzie może być suty, ale wypadłoby zastąpić mięso
rybą albo jajkiem. ,,Będzie, zaraz będzie” i nasz gościnny
gospodarz zniknął gdzieś w kuchni za kantorem.
Tymczasem zajmujemy
cały kąt ogromnej sali. Sali? Prawdziwe muzeum. Nie brak nawet
podobizny Pawła VI i oczywiście pstrokatych ogłoszeń
turystycznych w głównych językach świata. Tu i tam przecudne
dzieła sztuki arabskiej. Przy pięknie ubranych stolikach
mieszanina wszystkich chyba kolorów, języków i wyznań. Sala
wypełniona po brzegi, choć jest ogromna. Przy kiosku też ciżba.
Wychodzę przez drzwi i patrzę na cudną kopułę nowej bazyliki.
To tam zamieszkiwał kiedyś ,,książę pokoju” i jemu z pewnością
Nazaret zawdzięcza swój dobrobyt i pokój. Jak na Palestynę, to
wielkie skarby. Oto jak Bóg-Człowiek odpłaca się za
niedowiarstwo swoich współziomków, o których przecież z boleścią
w sercu powiedział: ,,Prorok bez czci jest tylko w ojczyźnie
swojej, i w domu swoim, i pośród rodziny swojej” (Mk 6, 1). Dziś
jednak Nazarejczycy, bez względu na rasę i religię, są dumni z
,,rzemieślnika, syna Maryi” (Mk 6, 3), dając go za przykład do
naśladowania swoim dzieciom. Po sutym choć postnym obiedzie
piszemy pierwsze widokówki z Nazaretu. Pocztówki i znaczki
znajdujemy na miejscu. Zresztą wszystkie magazyny są otwarte, bo
Arabów wyznania muzułmańskiego prawie że tu nie ma. Właściciele
grzecznie proszą do wnętrza, nie są nachalni jak w Jerozolimie.
Ich cierpliwość z klientelą jest przysłowiowa.
Ale spieszno nam
trochę odpocząć i przebrać się po uciążliwej podróży.
Przez trzy dni mieszkać będziemy u gościnnych ojców z Betharam.
Mają ogromny klasztor prawie na szczycie wzgórza, skąd roztacza
się cudny widok nie tylko na stare miasto, leżące prawie u stóp
naszych w kotlinie, ale hen daleko – poprzez dolinę Ezdrelonu
– na kopułę Taboru i spowite we mgle góry Gelboa. Szczególnie
urocze będą wieczory, kiedy czerwona tarcza wiosennego słońca
kryła się w morze za dalekim pasmem zadrzewionego Karmelu. Piękno
krajobrazu, łagodny klimat, powietrze przesiąknięte wonią pachnących
krzewów i cisza nocy spowijająca miasto Jezusa sprawiały, że
jakoś trudno nam było zejść z tarasu domu do naszych
klasztornych dość chłodnych cel.
Znowu jesteśmy
gotowi na dalszy trud dnia. Umyci, przebrani, odświeżeni na ciele
i duchu. Oto dzwony bazyliki już wzywają wiernych Nazaretu na
Wielkopiątkowe ceremonie. Trzeba pamiętać, że na prawie 50 tysięcy
mieszkańców miasta ponad 20 000 Arabów i Ormian, jest obrządku
łacińskiego. Razem z tutejszymi wiernymi, to grupkami to osobno,
krętymi i stromymi uliczkami, czasem nawet spadzistymi schodami,
spieszymy do sanktuarium Maryjnego. Wchodzimy przez główne wejście.
Cały fronton bazyliki jest ozdobiony płaskorzeźbami i rytym w
kamieniu tekstem biblijnym sławiącym Matkę Chrystusa.
Wnętrze świątyni,
również zdobne w bogate mozaikowe obrazy, jest dziwnie puste.
Dobrze, że w tej chwili wypełnione wiernymi. Młodzieńcy
arabscy, z opaskami na ramionach, utrzymują porządek. Mówią
biegle po francusku. Grzecznie wskazują nam miejsca siedzące.
Ojcowie Franciszkanie przewodniczą żałobnym obrzędom. Teksty
modlitwy powszechnej oraz pasji czytane były w języku łacińskim
i arabskim. Śpiewy wiernych tylko po arabsku na dziwnie radosną,
charakterystyczną dla tamtejszych ludów melodię. Nagrywamy ją
na taśmę. Wspólna komunia św. kończy Wielkopiątkowe
ceremonie. Młodzież arabska przystępowała do Stołu Pańskiego
z przykładnym skupieniem i namaszczeniem. Żałowałem, że nie
zabrałem ze sobą aparatu filmowego.
Jak już wspomniałem,
pod zabudowaniami bazyliki i klasztoru OO. Franciszkanów znajduje
się labirynt dawnych mieszkań skalnych. Roboty ziemne odkryły ślady
wytartych schodów, krętych galerii, dobrze zamaskowanych wyżłobień
na cysterny i magazyny zbożowe – widoczne świadectwo, że tu
kiedyś mieszkali ludzie. Znamy już plan przeciętnego domu
dawnych mieszkańców Nazaretu.
Jeden taki
„dom” należał do rodziny młodziutkiej czarnookiej Myriam,
przyrzeczonej od dawna Józefowi cieśli, synowi Jakuba (Mt 16,
18), mieszkającemu nieco wyżej, na stoku kotliny. Tradycja nazwała
miejsce wcielenia się Syna Bożego Grotą Nawiedzenia i ona też
jest ośrodkiem, sercem wszystkich sanktuariów Nazaretu.
Schodzę do dolnego
kościoła. Kwadratowy wielki ołtarz jest otoczony silną
balustradą; ozdoba czy ostrożność przed nachalnością
pielgrzymów, którzy zazwyczaj biorą coś na pamiątkę. l co by
pozostało z czcigodnej Groty? Znajduje się ona w głębi, za
balustradą, od strony północnej. Ostrożnie otwieram drzwi
ogrodzenia. Cisza absolutna. Może podobna do tej, jaka tu panowała
podczas pamiętnej wizyty Anioła (Łk 1, 26). Grota niewielka i całkiem
zwyczajna: 4 metrów szeroka, może z 6 metrów głęboka i mało
foremna. Surowe ściany są mocno poszarpane, bliżej ołtarzyka
– oślizgłe od dotyku milionów rąk. Jak w Lourdes pod figurą
Niepokalanej. Pod ołtarzem łaciński napis: „Verbum caro hic
factum est”– „To tutaj Słowo ciałem się stało” (Jan 1,
14).
Klękam, jak wielu
przede mną to uczyniło, bezszelestnie dotykając gorącymi
wargami miejsca, gdzie prawie 2 000 lat temu dokonała się
przedziwna tajemnica, która zaważyła na losach świata. Moich
– również. Choć usta w tej chwili milczą – wszak milczenie
jest mową najwyższą kontemplacji – serce jednak mocno bije. Z
oczu spływa samotna łza...
Potem słowa
Pozdrowienia Anielskiego, przecież tak często odmawiane, jakoś
samorzutnie spływają na wargi: „Anioł Pański zwiastował
Panie Maryi, i poczęła z Ducha Świętego”.
W drodze nad Jezioro Genezaret
Wrócimy jeszcze do
uroczego Nazaret, gdzie Jezus się wychował (£uk. 4, 16) i
gdzie też chcielibyśmy bliżej zapoznać się z jego młodocianym
życiem, o którym dziwnie milczą ewangeliści. Tymczasem
wielkosobotni program pielgrzymki przewiduje zwiedzenie nadbrzeża
„morza Galilejskiego”. Choć droga niedaleka – zaledwie 31 km
do Tyberiady – to jednak liczne miejscowości czy też wydarzenia
związane z życiem Chrystusa i dziejami Kościoła uczynią tę
wycieczkę naprawdę pasjonującą.
Dzień zapowiada się
wspaniale. Poranne mgły opadają na okoliczne wzgórza.
Autobus wspina się główną ulicą miasta ku grzbietowi górskiemu
Nadav, gdzie buduje się dzielnica czysto żydowska Nazaretu –
Kiryat Nazrat. Przewodnik chce nam pokazać pomniki nowoczesnego
budownictwa, zresztą naśladującego wzory zachodnioeuropejskie.
Wprawdzie podpada jeszcze rzadkość zieleni – ongiś wzgórze było
zupełnie nagie – niemniej każda grupa domów nowej dzielnicy
jest otoczona starannie utrzymywanymi parkami. A w Palestynie obok
wody każde drzewko jest oceniane na wagę złota.
Z placyku, gdzie
stoimy, roztacza się daleki widok na dolinę Ezdrelonu, przysłoniętą
od wschodu kopułą Taboru lśniącego w rannym słońcu. Zaś na północ
prowadzi szosa ku starożytnej osadzie Sepphoris, dziś
zwaną Tripori, gdzie mieli zamieszkiwać rodzice Matki Jezusa
:Joachim i Anna. Podczas okupacji rzymskiej było Sepphoris nawet
stolicą prowincji Galilei, a w czasie wypraw krzyżowych stała się
ważnym punktem strategicznym ze względu na bogactwo Źródeł
wodnych.
Szeroka, wygodna
szosa spada ku wschodowi. Znowu przystanek. Przed nami, na skraju
zielonej kotliny leży wioska Reina, ongiś posesja hr René,
jednego z licznie tu osiadłych rycerzy frankońskich. Ale dziś
osiedle nabrało rozgłosu z całkiem innej przyczyny. Podczas
ostatniej kampanii wyborczej pani Golda Meir przyrzekła tutejszym
mieszkankom instalację elektryczności i wody, o ile Arabki będą
na nią głosowały.
Odmówiły. Dlatego
nie mogą się zgodzić na taką propozycję, albowiem postęp
odebrałby im resztkę wolności, jaką się jeszcze cieszą, mogąc
kilka razy dziennie spotkać się przy jedynej studni, gdzie każdej
wolno się wygadać do syta i po prostu poplotkować. Za tę niewieścią
przyjemność mogą nadal dźwigać na głowie stągwie wody, jak
to przez tysiąclecia robiły ich matki, babki i prababki !
Tymczasem pani Golda Meir została jednak premierem, nie zapominając
bynajmniej o odważnych mieszkankach wioski Reina. Bo dziś nie
tylko mają w domach elektryczność i bieżącą wodę, ale
zbudowano im osobny dom, gdzie „klub kobiecy” może swobodnie
się zbierać, kiedy mężczyźni przesiadują zazwyczaj w dusznych
bo bezokiennych kawiarniach.
O wiele
znaczniejsza wioska – kiedyś prawdopodobnie miasteczko – Kear
Kana, nikomu nie jest obca. Przecież stąd pochodził apostoł
Bartłomiej, znany z Ewangelii pod imieniem Natanael. To on, jako
szczery Izraelita, pod adresem jeszcze mało sławnego Mistrza z
Nazaretu wypowiedział znane zdanie : „Czyż może być co
dobrego z Nazaretu” (J 1, 46). Wówczas zakopana w kotlinie
wioska Nazaret ani się porównać nie mogła z bogatą Kaną chełpiącą
się pysznymi winami.
Nas jednak o wiele
bardziej interesuje miejsce cudu przemiany wody w wino podczas
uczty weselnej, na którą był również zaproszony Jezus ze swą
Matką i kilku uczniami (Jan 2, 1-11). Aż trzy kościoły przywłaszczają
sobie lokalizację wydarzenia, ale najprawdopodobniej pierwszeństwo
należy oddać cerkwi prawosławnej, zbudowanej na fundamencie
bazyliki z czasów Konstantyna i, bliżej nas, na ruinach
sanktuarium krzyżowców. W krypcie można jeszcze oglądać stągwie
– rodzaj wielkiego glinianego garnca – do której z pewnością
były podobne kamienne wiadra używane do obrzędowych obmywań żydowskich
napełnionych podówczas przez służbę wodą „aż po brzegi”.
Źródełko, skąd miano czerpać kryształową wodę, jeszcze dziś
bije. Malowidło nad ołtarzem krypty przypomina moc pośrednictwa
skrzętnej i zapobiegliwej Myriam w przyspieszeniu cudu dokonanego
– dla utwierdzenia uczniów w wierze – przez jej boskiego Syna.
Obrazy górnej nawy kościółka przedstawiają różne sceny
biblijne związane z tematyką małżeństwa.
Sama „wioska jest
otoczona ogrodami drzew figowych, oliwkowych i granatu. „Tylko
wina tu nie widać” – odezwał się któryś ze spragnionych
pielgrzymów. Pocieszyło go zapewnienie przewodnika, że w drodze
powrotnej przystaniemy tutaj na chwilkę, żeby popróbować
przedniego wina galilejskiego. „Ale to nie będzie już z Kany”
– zafrasował się nasz pobożny pielgrzym. Również w Kanie
uzdrowił Chrystus na odległość syna dworzanina królewskiego z
Kafarnaum; biedny ojciec wyszedł aż tak daleko naprzeciw Jezusowi
wracającemu z Judei, bo „syn już dogorywał” (Jan 4, 46-54).
A przecież ten urzędnik królewski był poganinem, „l uwierzył
sam i cały dom jego”, podczas gdy rodzinna wioska Nazaret trwała
w niedowiarstwie (M k 6, 6).
Droga wije się
dalej przez zielone łąki i urodzajne pola. Tu i tam stada
spokojnie pasących się owiec. Ot, cisza i czar naszych polskich pól.
Dolina Turanu jest znana ze swej żyzności. To nasze Kujawy. Ileż
razy wędrował tędy Jezus z uczniami i może właśnie tutaj,
przechodząc miedzami wśród dojrzewających zbóż, jadł ich złote
ziarna ku zgorszeniu podpatrujących go faryzeuszów
(Mat. 12, 1-8).
Może też z innej
jeszcze przyczyny jest to dolina tak urodzajna. Zaraz po skrzyżowaniu
szlaków Kfar Tabor – Safed i Nazaret – Tyberiada, po lewej
stronie szosy wznoszą się zębate pagórki zwane „rogami Hattim”
; coś jakby wystające z ziemi ostrza mieczów lub groty dzid
tych, którzy tu tysiącami polegli; to ich krew użyźniła tę
glebę. Na przedpolu grzbietu galilejski pasterz czuwał właśnie
nad stadem brunatnych owiec. Jakże idyllistyczny widok! Przystanęliśmy
nad brzegiem drogi. Oczy nasze zwróciły się ku skubiącej bujną
trawę trzodzie. Pan Miron opowiadał.
Dnia 4 lipca 1187
roku miała tu miejsce straszliwa bitwa. Więcej niż bitwa, bo rzeź.
Wyczerpane przez długi marsz i dotkliwy skwar letni wojska chrześcijańskie
w liczbie 60 000 zostały tu na głowę pobite przez wypoczęte
lotne zastępy sułtana Saladyna I, który po bitwie własnoręcznie
ściął głowę staremu rycerzowi Renaud de ChatiIIon, księciu
Antiochii. Zwycięski sułtan Egiptu, zawsze rycerski i pełen
poszanowania dla dzielnych Franków – tak wówczas nazywano
wszystkich rycerzy przybyłych z dalekiej Europy – tym razem nie
zapomniał o zbrodniach popełnionych przez winowajcę nie tylko na
pobożnych wyznawcach Mahometa spieszących do Mekki lub Damaszku,
ale też na chrześcijańskich Grekach. Zresztą to właśnie ten
niegodny i zniewieściały rycerz, niby obrońca Krzyża, zerwał
rozejm, jaki został zawarty między szlachetnym Solimanem i pobożnym
choć schorowanym królem Jerozolimy Guy de Louignan, przyczyniając
się tym samym do ostatecznego upadku łacińskiego Królestwa
Jerozolimskiego. Ach, ileż krwi ojców, mężów i synów
wsiąkło w tę ziemię z powodu warcholstwa jednego człowieka,
dla którego nic nie było świętym; żadna przysięga – słowem
rycerskim ; żadna osoba – godną poszanowania. Zbrodnie Renaud
de Chatillon-sur-Loing srodze zaważyły na dalszej historii Ziemi
Świętej. Wypada dodać, że w bitwie tej nie brakło też
polskich rycerzy, szczególnie synów Śląska, którzy tu wylali
krew w obronie Krzyża.
Wciąż patrzyliśmy na zieloną murawę,
która jakby barwnym całunem pokryła kwiat rycerstwa chrześcijańskiego.
Jakże mogło się to stać ? Dowództwo wojsk dało się po prostu
wywieść w pole. Rycerstwo stało przed bitwą w wyżej
wzmiankowanym Sepphoris, gdzie nie brakło ani paszy ani wody.
Podstępnie źle poinformowane, opuściło przed
południem bezpieczne miejsce, w forsownym marszu dobrnęło do zębatego
grzbietu górskiego, w którego cieniu skryła się wypoczęta
armia Saladyna. Pod wieczór nastąpiła rzeź okutych w żelazo
krzyżowców, wyczerpanych więcej spiekotą dnia niż samą walką.
W trzy miesiące po klęsce padła bezbronna Jerozolima, 2 października
1187, tym razem na zawsze.
Alojzy MISIAK SAC
Ks. Alojzy Misiak SAC (1914-2004). Urodził się
we wsi Rzadkowo. święcenia
przyjął w 1943 roku. W Regii Miłosierdzia Bożego, pełnił
wiele funkcji, między innymi był: wychowawcą, mistrzem
nowicjatu, profesorem, dyrektorem szkoły, Przełożonym
Regionalnym, rekolekcjonistą, ojcem duchownym, wielkim czcicielem,
propagatorem i świadkiem Bożego Miłosierdzia, wicepostulatorem w
procesie beatyfikacyjnym i kanonizacyjnym siostry Faustyny. Relacja z pielgrzymi do Ziemi świętej ukazywała się w kolejnych
numerach „Naszej Rodziny“ – 3 (306) 1970, s. 8-10; 4 (307)
1970, s. 14-15; 5 (308) 1970, s. 16-17; 6 (309) 1970, s. 16-17; 7-8
(310-311) 1970, s. 17-18; 9 (312) 1970, s. 18-19; 10 (313) 1970, s.
16-17.
|

Na zdjęciu:
Makieta
świątyni
Salomona
(Jerozolima)
Fot. Archiwum "NR"
|